W Polsce nadal (chyba) większość zawieranych małżeństw to tak zwane małżeństwa konkordatowe: zawierane przed kapłanem, w ramach religijnej ceremonii, ale ze skutkami cywilnymi. Pozwólcie, że zaproponuję wam mały eksperyment myślowy, albo dwa.
Wyobraźmy sobie, że kierując się swoją czcią dla laïcité, Francja wprowadza przepisy, że „małżeństwa, jako związki sformalizowane w świeckiej ceremonii, są pod ochroną państwa francuskiego”. Następnie polityczny i prawny establishment Francji zaczyna interpretować to tak, że z tego zapisu wynika nie tylko nakaz ochrony świeckich małżeństw, ale także zakaz rozpoznania jakichkolwiek innych małżeństw czy związków. W efekcie Polacy, których większość zawarła małżeństwa w świątyni, najcześciej katolickiej, gdy tylko wjeżdżają do Francji, momentalnie zmieniają stan cywilny, stając się stanu wolnego, a ich związki, w sensie prawnym, przestają istnieć.
Wszystko, by „chronić małżeństwo jako związek zawarty w świeckiej ceremonii”.
Czy Polaków cieszyłby taki stan rzeczy? Czy Unia Europejska, gwarantująca swobodę przemieszania i osiedlania się, mogłaby ją dalej gwarantować, jeśli warunkiem korzystania z tej swobody byłaby zgoda na literalne unieważnienie swojego małżeństwa — gdyby ktoś z Polski chciał zamieszkać we Francji, lub tylko po niej podróżować?

Czy Bosak argumentowałby, że to ok, że Polak chcąc korzystać z "przywileju" "małżeństwa konkordatowego", musi wracać do Polski?
A teraz wyobraźmy sobie, że w Niemczech władzę przejmują neonaziści z AfD, z którymi przyjaźni się nasza Konfederacja.
Postanawiają zaostrzyć „ochronę narodu” i wprowadzają do niemieckiego systemu prawnego „ochronę małżeństwa jako związku Niemca lub Niemki z Niemcem, lub Niemką” (inkluzywny faszyzm, nie zapominajmy, że liderka AfD sama jest w zalegalizowanym prawnie związku jednopłciowym).
Znowu: nagle Polacy, ale i inne nacje, gdy wjeżdżają do Niemiec, zmieniają status swojego małżeństwa na „osoby sobie obce”. Czy Polaków cieszyłby taki stan rzeczy?

Czy Bosak protestowałby, że europejski sąd neguje „autonomię niemieckiej aksjologi”, domagając się respektu dla zawartych między Polakami małżeństw?
Tymczasem, a nie jest to sytuacja wyobrażona, taki jest, w Polsce, los ludzi, którzy w różnych krajach zawarli małżeństwa lub inne formy zalegalizowanych związków jednopłciowych. W prawie każdym innym kraju europejskim mają wszystkie wynikające z tego prawa i obowiązki. Przyjeżdżają do Polski i cudownie stają się osobami stanu wolnego, z przypadku podróżującą z jakąś „osobą obcą”.
Małżeństwo mężczyzn, którzy po przyjechaniu do Polski stali się nagle kawalerami, pozwało za to nasz ohydny kraj i — co powinno być oczywiste dla każdego, kto nie złożył rozumu na ołtarzu religijnego obłędu — wygrało:
Ślub wzięli w Berlinie, po 10 latach relacji. Po powrocie do Polski okazało się, że ich małżeństwo jest nieważne, a w świetle polskiego prawa wciąż są kawalerami, obcymi dla siebie osobami.
Transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa odmówił im najpierw urząd stanu cywilnego, a potem krajowe sądy, powołując się na klauzulę porządku publicznego oraz art. 18 Konstytucji, który mówi, że państwo polskie chroni małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Pod koniec 2023 roku Naczelny Sąd Administracyjny skierował w tej sprawie pytanie prejudycjalne do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
25 listopada 2025 Trybunał w Luksemburgu w przełomowym wyroku orzekł, że Polska musi uznawać małżeństwa jednopłciowe zawierane za granicą.
Odmowa transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa łamie bowiem swobodę przemieszczania się zapisaną w traktatach i unijnej dyrektywie z 2004 roku.
O takie rozstrzygnięcie para walczyła 7 lat.
Prawica zareagowała na to mieszanką histerii i ekstazy.
Ekstaza, wiadomo, patoprawica widzi w tym wygodny propagandowy argument za jeszcze mocniejszym nawoływaniem do Polexitu: „uciekajmy z Unii, bo co prawda nie będzie otwartych granic i miliardów dotacji, ale za to nie będzie tych ślubów gejowskich, czysty PROFIT!”
To w ogóle zabawne, bo dobrze pokazuje bałamutność prawicowych narracji o „tematach zastępczych” i „światopoglądowych”. Pomijając już, że to prawica buduje swoją tożsamość na tych tematach, dodatkowo ordynarnie kłamie, że tematy te są niezwiązane z „prawdziwymi problemami”, takimi jak „gospodarka”.
Tymczasem TSUE swój wyrok oparł nie na jakichś argumentach prawno-człowieczych, ale prostym rozumowaniu: UE ma zapewnić swobodę przemieszczania się. Nie da się jej zagwarantować, jeśli niektórzy obywatele UE muszą zgodzić się na unieważnienie swojego małżeństwa, gdyby chcieli osiąść w niektórych krajach UE.
Do tego sprowadza się chorobliwe polskie prawo i praktyka: ktoś w małżeństwie jednopłciowym może zamieszkać w Polsce tylko, jeśli zgodzi się na ultimatum i zacznie udawać, że jest „stanu wolnego”.
Histeria prawicy też standardowa, typowy bełkot o „wartościach” i „narzucaniu”. Nieważne, że jedyne ofiary „narzucania” to pary jednopłciowe: to im narzucane są katolickie pseudowartości, które są podstawą nienawistnych zakazów legalizacji związków jednopłciowych. Nikt nikogo do zawierania ślubów jednopłciowych nie zmusza, ale jest cała gromada degeneratów, którzy chcą innym tych ślubów zabronić.
Standardem jest też mamrotanie bez sensu o „Konstytucji”. Tam, jak zwykle, widzimy niezwykłe wywody, które budzą niepokój co władz poznawczych mózgów trawionych prawicową ideologią.
Prawicowi „konstytucjonaliści” dowodzą, że z zawartego w Konstytucji zdania „A jako związek X i Y znajduje się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej” wynika w jakiś sposób zakaz regulacji prawnej w rodzaju „B jako związek X i X lub Y i Y ma prawo do wspólnego rozliczania się z podatków i decydowania o swoim pochówku”.
Po prawdzie, z „A jako związek X i Y znajduje się pod ochroną” nie wynika nawet zakaz „A jako związek X i X lub Y i Y też znajduje się pod ochroną”. Z tego wynika jedynie, że A jako związek X i Y musi być „chroniony przez państwo polskie” (jak? Konstytucja nie mówi — to już decyzja ustawodawcy, a więc ostatecznie Suwerena, i wymaga doprecyzowania innymi ustawami).
Tymczasem prawica nie ma hamulców w eskalowaniu swoich coraz bardziej absurdalnych interpretacji fikcyjnego konstytucyjnego „zakazu małżeństw jednopłciowych”. Prezydent-nikotynista zabłysną ostatnio, mówiąc, że nawet prawo w rodzaju „X i X lub Y i Y mogą zarejestrować u notariusza umowę, po której mogą decydować o swoim pochówku” jest „sprzeczne z konstytucyjną definicją małżeństwa”.
Przy tak szeroko rozumianej „ochronie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny” zaczynamy docierać do miejsc, w których dowolna umowa cywilnoprawna, jeśliby miała być zawarta przez osoby tej samej płci, staje się „zagrożeniem dla małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny”.
Jeśli dwóch mężczyzn nie może zawrzeć umowy, że po śmierci jednego z nich drugi będzie decydował o pochówku zmarłego, bo to zagraża „małżeństwu jako związkowi kobiety i mężczyzny”, to czy nie zagraża temu związkowi, gdy dwóch panów kupi wspólnie dom? Założy firmę? Czekam, aż prezydent-sutener zainicjuje zmiany prawne, które zakażą tych latentnie homoseksualnych bezeceństw.
Według prawicy właściwie jedyny powód, dla którego heterole biorą ślub, to świadomość, że nie wolno tego ślubu brać gejom i lesbijkom, bez tego fundamentu małżeństwa różnopłciowe ustaną, a państwo nie będzie mogło pełnić swej konstytucyjnej funkcji!
Tym przydługim wywodem chciałem pokazać, że walka z prawicowymi argumentami nie ma sensu, bo to nie są „argumenty” w rozumieniu racjonalnego dyskursu, tylko czysto emocjonalne wycia.
Argumenty te są bez znaczenia także dlatego, że o ewentualnej „konstytucyjności” przesądzają decyzje TK, a ten obsadzony jest starannie wyselekcjonowanymi przez Kaczyńskiego degeneratami, którzy przyzwoitość, uczciwość czy dobro Polaków bedą brali pod uwagę na samym końcu, stawiając na pierwszym miejscu oczekiwania Partii, która ich karmi i dała im ich synekury.
W praktyce oznacza to, że i wyrok TSUE może mieć mniejsze znaczenie, niż byśmy chcieli. Żeby realnie zmienił sytuację osób w związkach jednopłciowych, jakieś regulacje powinny być wprowadzone, choćby jednoznacznie nadające określone prawa małżeństwom zawartym za granicą.
Ktoś wierzy, że Donald Tusk będzie chciał się za to zabrać? A gdyby nawet, że prezydent-sutener czy należący do tej samej partii TK na to pozwoli?
Może jednak czas przyznać przed sobą, a słowa te kieruję do braci i sióstr elgiebetów, że nikt nam wolności i równości nie da, tak jak nikt jej nie dał elgiebetom w innych krajach?
Czy zmiany prawne wprowadzali politycy, jak to zrobili brytyjscy konserwatyści, czy sędziowie, jak amerykański SCOTUS, to zawsze był skutek zmiany społecznej, którą ciężką pracą wywalczyły pokolenia lesbijek i gejów.
Za każdym razem, gdy jakiś LGBT się outuje przed swoimi rodzicami czy rodzeństwem, dziadkami czy kuzynami, kolegami ze szkoły czy współpracownikami, ziarno zostaje zasiane. Nie każde kiełkuje, niektóre obumierają, trafiając na skrajnie jałowy grunt, ale ostatecznie to naprawdę działa jak rozwój ekosystemu. Te, które wyrosną, zmieniają swoje otoczenie, czyniąc je bardziej przyjaznym dla kolejnych. To pętla sprzężenia zwrotnego.
Jaka zmiana zaszła w ostatnich stu latach! Ze stanu, gdy znaczna część populacji zagrożona była kara więzienia lub śmierci przeszliśmy do stanu, gdy ponad miliard ludzi może wziąć ślub, nawet gdy kochana przez nich osoba jest tej samej płci.
Podstawą tego przewrotu, być może największego, najbardziej radykalnego pod względem skali i szybkości zmiany w historii świata, był porosty proces: ujawnij się, żyj, zmieniaj ludzi wokół siebie, uczyń świat minimalnie bardziej przyjaznym dla podobnych sobie, którzy przyjdą póżniej.
Choćby Brauny, Bosaki, Kaczyńskie i inni degeneraci polityczni się zapluli, nieważne ile absurdalnego, pozbawionego logiki i sensu bełkotu wyprodukują, ten fundamentalny proces wciąż działa. Praca wciąż jest wykonywana, najważniejsza praca, i nie wykonują jej politycy czy sędziowie.
Nikt tej pracy nie wykona za nas. To nadal fundament, na którym buduje się kolejne piętra: parady i marsze jako sposoby na budowanie środowiska i solidarności, poczucia przynależności i sensu walki (nie, celem parad nie jest „przekonywanie” kogokolwiek do czegokolwiek, tylko budowanie tożsamości i motywacji uczestników).
Aktywizm i lobbing, jako destylat społecznej zmiany, który finalnie katalizuje zmianę polityczną, czy to na drodze legislacyjnej, czy litygacyjnej (lub obu jednocześnie).
Podstawą było i jest: ujawnij się i żyj!
I nie, nie jest to bezkosztowo, nie, nie jest to tak wygodne i łatwe jak pisanie moralnie słusznych notek na blogach czy statusów na Twitterze (doskonale rozumiem ironię tych słów w tym miejscu).
Nie znaczy to oczywiście, że nie możemy zrobić więcej. Nie piszę tego z pozycji wyższości, sam nie miałem do tej porty odwagi tego robić. Może jednak czas na kroki bardziej radykalne. Twoi rodzice cię akceptują? Rodzeństwo zaprasza z partnerem na święta czy urodziny? Przyjaciele lubią twojego chłopaka czy dziewczynę?
Super. A co robią w trakcie wyborów parlamentarnych? Nie chodzi mi o agitowanie za konkretną partią, ale czas może konfrontować naszych bliskich z niewygodną prawdą: ich decyzje wyborcze to nie jakaś „polityka” dotycząca „onych”. Głosujesz na Bosaka? Dajesz władzę hejterowi, który chce zwalniać z pracy nauczycieli-gejów i karać za „propagandę LGBT”, czyli jawne życie lesbijek i gejów.
Rodzice głosują na Nawrockiego, bo „to zwykły Polak, nasz kandydat”? Może warto ich zapytać, gdy na święta składają życzenia, że czy naprawdę uważają, jak ich kandydat, że dać gejom prawo do pochówku partnera to „za dużo”?
Ludzie kompartmentalizują, ludzie redukują dysonans poznawczy, natomiast ludzie nie myślą racjonalnie, a jeśli nawet, to raszko a prawie nigdy w kontekście polityki. Kluczem do zmiany ich decyzji jest skonfrontować ich z ciężarem emocjonalnym, który my musimy na co dzień znosić. Pokazać im na naszym przykładzie, jaki jest koszt polityki, którą realizują wykolejeńcy, na których być może głosują. Że Bosak to nie „niższe podatki” tylko niewyobrażalna nienawiści i pragnienie, by zmusić każdego geja i lesbijkę do życia w ukryciu i w samotności.
Że Nawrocki to nie „patriota”, tylko pozbawiony wyższych uczuć nihilista, któremu ręką nie zadrży, gdy będzie podpisywał wyrok na rodziny osób LGBT.
Dziś każdy jest bombardowany bezprecedensową w historii masą propagandy. Ogromna większość tej propagandy, te wszystkie bełkotliwe tik-toki, filmiki prawicowych ideologów na YouTube i wstrętne memy, przy których rysunki z prasy nazistowskiej to wyrafinowane metafory, to prawicowy szlam zalewający mózgi naszych bliskich zgodnie z dizajnem dystrybuujących je platform. Jedyną nadzieją na zmianę, to oderwać ich od tych ekranów nienawiści, chociaż na chwilę, i pokazać, że nienawiść niszczy ich rodziny i przyjaciół w realnym świecie.
To nie będzie komfortowe. Jak wspominałem, sam nie wiem, czy się na to zdobędę. Chyba jednak jesteśmy na etapie w Polsce, gdzie staje się coraz bardziej jasnym: nienawistnicy nie zamkną swoich parszywych mord, jeśli nie zacznie być politycznie kosztownym sączyć nienawiść. Kosztu tego nie wygenerujemy jedynie „argumentując” czy „debatując” w internecie. Prawdopodobnie, w obecnej sytuacji prawno-cywilizacyjnej Polski, nie wygenerują go też wyroki TSUE.
Tylko my to możemy zrobić, w nieprzyjemnym, emocjonalnie obciążającym, stwarzającym ryzyko fizycznej przemocy „świecie offline”.